Okiem taty - liberalni rodzice
Po prawdzie to nikt nas nie uczył, jak być dobrymi rodzicami dla Daniela. Wiadomo, że każde z nas jakieś tam wzorce z rodziny własnej wyniosło, czy też osłuchało się wszelkich „złotych rad” od rodziny i znajomych w momencie, gdy zaistniał nowy członek rodziny, ale tak jakoś wyszło, że od książek mądrych na ten temat to nas odrzucało.

Po prawdzie to nikt nas nie uczył, jak być dobrymi rodzicami dla Daniela. Wiadomo, że każde z nas jakieś tam wzorce z rodziny własnej wyniosło, czy też osłuchało się wszelkich „złotych rad” od rodziny i znajomych w momencie, gdy zaistniał nowy członek, ale tak jakoś wyszło, że od książek mądrych na ten temat to nas odrzucało.
Były może ze dwie, trzy, w podręcznej domowej biblioteczce, ale skończyło się na pobieżnym przekartkowaniu i tyle. Jedyną książką o dzieciach i rodzicach, wychowaniu i codziennym znoju, jaką przeczytaliśmy od deski do deski, była pozycja „Dziecko dla odważnych” Leszka Talko, czyli – jak sam autor definiuje - „jedyna prawdziwa książka o dzieciach”. I kto wie – może właśnie pod wpływem tej lektury Daniela wychowujemy po swojemu, ku naszej i jego uciesze, a częstokroć ku zgrozie i przerażeniu osób pobocznych.

I tak – nigdy nie lecieliśmy na złamanie karku w stronę dziecka, gdy tylko się zachwiało podczas stawiania pierwszych kroczków. Ma upaść, to upadnie – stwierdzaliśmy filozoficznie, bo trudno wymagać, by non-stop za Małym wyciągać ręce i przed każdym potknięciem chronić. Poszedł do kuchni? A niech idzie – za chwilę wróci. Tutaj jest sok i ciastko, a w kuchni nie ma nikogo. Dziecko kamieniem siedzieć na tyłku nie będzie. Poszedł do drugiego pokoju? Łyknę herbaty i pójdę za nim. Po co mam lecieć natychmiast? Dobrze wiem, że jak tam wejdzie, to właduje się na fotel, posiedzi chwilkę, zejdzie i wróci. Dlaczego go nie pilnuję gdy zbliża się do krawędzi stołu czy mebli? Dziecko samo się upilnuje. Uznajemy swojego synka za inteligentne stworzenie i wiemy, że nie będzie na ślepo leciał przed siebie, by przyrżnąć czółkiem prosto w kant ławy szklanej. I nie, nie boimy się, że pewnego dnia tak właśnie zrobi i skończy się poharataną i pokrwawioną głową, karetką, szwami i bólem. Daniel dostaje od nas kredyt zaufania i sporą dozę swobody. Jest inteligentny i umie to pokazać. Dlaczego więc mamy mu nie ufać i trząść się nad każdym jego krokiem? Czy to ma znaczyć, że jesteśmy wyrodnymi rodzicami? Nie dbającymi o dziecko? Czy przez to powinniśmy się wstydzić, bo ktoś karcącym wzrokiem popatrzy, że nie trzymamy mu rąk pod pachami i nie pilnujemy przy każdym kroczku? Życie jest pełne niebezpieczeństw i choćby nie wiem, jak się starać, nie ustrzeże się dziecka przed jednym czy drugim guzem. A łażenie za nim krok w krok i budowanie w nim przeświadczenia, że gdziekolwiek nie pójdzie to zawsze ochroni go matka lub ojciec, jest jedynie objawem nadopiekuńczości i fałszowaniem obrazu świata. Nasze dziecko zupełnie nieźle radzi sobie samodzielnie i ową samodzielność udowadnia nam na każdym kroku.
Podobnie w kwestii jedzenia. Nieraz już opowiadałem, że słoiczki dla niemowląt poszły w odstawkę, bo najzwyczajniej w świecie Danielowi nie smakowały. Z wyjątkowym apetytem natomiast zmiatał jedzenie z naszych talerzy, oraz normalne, lecz przygotowane dla niego, kanapki. Poszliśmy jednak o krok dalej i stwierdziliśmy, że nie będziemy stawiać synka w pozycji poszkodowanego. Jemy obiad na mieście w restauracji? Daniel też! Idziemy do chińskiej knajpy? Daniel z nami! A jak! A co!
Po wizycie u ortopedy, wspominanej jakiś czas temu, zabrałem całą rodzinę na obiad do restauracji. Porządny, z wymyślnymi daniami. Synowi też nie żałowałem. Wcinał razem z nami przystawki w postaci frytek, mlaskając, aż mu uszy latały. Potem dostał zupę jarzynową, którą z radosną minką siorbał z łyżeczki, przegryzając pływającymi w niej warzywami. Jak już zupkę wtrząchnął, popatrzył łakomym wzrokiem po naszych talerzach. Tu skubnął rybki, tu polędwiczki, przegryzł kartofelkiem, ryżem, co nieco pojadł warzyw z surówki, a na koniec, w ramach wspólnego z rodzicami deseru wcinał ciasto i lody ze śmietaną!
I co? Stało się coś dziecku? Potrzebne były karcące, potępiające spojrzenia, wymownie mówiące „takiemu maluchowi dajecie???” Dziecku się nic nie stało, ni zatwardzenia, ni rozwolnienia nie dostał, Zadowolony z obiadku grzeczny całą drogę powrotną był. A przecież nie karmimy go frytkami czy smażonym mięsem prosto z restauracji dzień w dzień. Raz na jakiś czas się zdarzy, że skubnie. A niektórzy już – wzdychają z przekąsem i kręcą głowami, jacy to wyrodni rodzice dziecko krzywdzą. A niby czemu, pytam, dziecko ma jeść mało smaczne rzeczy, wciskane mu na siłę, bo „trzeba”? Niech je, co mu smakuje, póki nie są to buły z McDonalds lub pizza dzień w dzień popijana colą i przegryzana pączkami.
Tydzień temu na kolacji byliśmy w restauracji chińskiej. Mały podziabał co nieco z naszych talerzy, pomlaskał, po czym poszedł zwiedzać lokal. Odchyleń od normy nie stwierdzono. Nadal wychowujemy inteligentne, samodzielne, zdrowo rozwijające się dziecko...
Rafał Wieliczko